Jak co dzień, po szkole pobiegłem do d o m u. Kiedy byłem juz na
tyle blisko, że mógł mnie zobaczyć ktoś z zewnątrz, dałem nura za żywopłot.
Skulony, po cichu podszedłem do drzwi kuchennych i niemal bezgłośnie je otworzyłem.
Powoli wepchnąłem głowę między nie a obdrapaną futrynę i przywitała mnie cisza,
o którą prosiłem po drodze każdego boga jakiego znam.
Na kanapie leżała moja
matka, a na podłodze ojczym. Koło nich jak zwykle piętrzyły się puste butelki.
Obydwoje byli tak pijani, że nawet na odległość kilku metrów czuć
było ten dobrze znany mi smród alkoholu.
Ściągnąłem buty i
wziąłem je w ręce. Najciszej jak mogłem poszedłem brudnymi schodami na górę, do
mojego pokoju. Jeszcze tam nie byli. Świetnie. Zgarnąłem szybko kilka komiksów
i włożyłem je pod pachę. Teraz droga powrotna.
Powoli i delikatnie
stąpałem po każdym z obtartych stopni. W końcu się udało. Z wprawą zawodowego
włamywacza, bezgłośnie poszedłem do kuchni, założyłem buty i opuściłem budynek,
który powinienem nazywać domem, choć nim dla mnie nie był.
Świetne opowiadanie. Widać, że masz lekkie pióro i bujną wyobraźnię, oraz wrażliwą osobowość.
OdpowiedzUsuń~
Mogłabyś wpaść na mojego bloga: http://seekanddestroyidiots.blogspot.com/ i zostawić kilka komentarzy? Byłabym wdzięczna. c: