niedziela, 20 lipca 2014

III

     Zza moich pleców wyjechał autobus. Byłem prawie pod przystankiem, pod który właśnie podjechał, więc wszedłem na samym końcu tabunu ludzi, jaki się do niego wlał. Kilka osób wykupiło bilety, inni zajęli miejsca siedzące, a nieliczni, tak jak ja, stanęli jak najbliżej wyjścia.
     Kilkadziesiąt minut, które spędziłem jadąc gdzieś i wpatrując się w swoje buty, były jednymi z najgorszych, jakie dotąd przeżyłem.
     Nie mogłem ustać spokojnie, ani podnieść głowy, bo jakaś starsza pani świdrowała mnie swoim nieprzyjemnym i karcącym wzrokiem.
     Kiedy Pani Czarownica opuściła autobus, podniosłem głowę. Chciałem zobaczyć, która godzina, więc uniosłem lewą rękę i odsunąłem rękaw bluzy, ale go tam nie było! Mój zegarek, prezent od pani Agrippiny, zniknął. Gdzie ja go mogłem zostawić?
     Zacząłem nerwowo rozglądać się po autobusie, gdy nagle zza moich pleców wyłoniła się ręka i dźgnęła mnie w żebro.
     Powoli się odwróciłem.
     - Szukasz zegarka - stwierdziła właścicielka dłoni rzeczowo.
     - Skąd...
     - Na następny raz zapnij mocniej pasek, bo prawie ci spadł z ręki. - Jej uśmiech dowodził, że ma mnie za głupka.
     - To nie prawda. Był mocno zapięty.
     - Czyli nie jesteś tak głupi jak reszta, ale i tak dałeś się wyrolować, choć sumie, to moimi umiejętnościami sam Coperfield by nie pogardził, więc czuj się usprawiedliwiony. No, pewnie chciałeś wiedzieć, ile juz jedziesz, więc wsiadłeś nieco ponad dwadzieścia minut temu. Co tu robisz? Grzeczne dzieciaki chodzą do szkoły. Nie jesteś jednym z nich?
     - Nie będę zwierzał się złodziejce. - Powiedziałem, mimo że bardzo chciałem to zrobić.
     - Wiem, że chcesz, dzieci lubią dużo gadać, a zwłaszcza opowiadać niestworzone historie - stwierdziła przekonana o swojej racji.
     Milczałem. Bałem się, że zaraz zacznę opowiadać jej po kolei wszystko, co przeżyłem, a naprawdę chciałem.
     - Jestem Megan, ale mów mi Meg. - Wyciągnęła dłoń w rękawiczce bez palców. Chwilę się wahałem, zanim powtórzyłem po niej ten gest, ale wcześniej jeszcze starałem się zapamiętać jak wygląda. Miała długie i czerwone nieuczesane włosy, kilka piegów na nosie, i ładną szczupłą twarz. Najbardziej podobały mi się jej mocno niebieskie oczy. Wyglądała nieporządnie, miała byle jak powiązane brudne buty, spodnie z wielką dziurą na lewym kolanie, workowaty podkoszulek i niedbale przewiązaną w pasie koszulą w kratkę. Dorosły już brat Dave’a mówił, że to moda prosto z naszych okolic. Śmiał się, że otaczają nas drwale w koszulach w kratę i z piwskiem w ręku, którym brakuje tego, z czego Aberdeen słynęło w latach pięćdziesiątych.
     - Jimmy. - Wreszcie mocno uścisnąłem jej dłoń.
     - Możemy tu wysiąść? 
     - Po co?
     - Bo tutaj mieszkam. Moglibyśmy porozmawiać. - Nie mogłem jej odmówić, bo w końcu sama zaproponowała to, o co bałem się poprosić.
     - Dobrze.
     Razem z innymi ludźmi wyskoczyliśmy z autobusu na wskazanym przez nią przystanku.
     - Prowadź - powiedziałem dość nieśmiało.
     - Weź się w garść, nie ugryzę! - Pchnęła mnie palcem w żebro, jak wcześniej.
     Szliśmy w stronę jakiegoś bardzo starego budynku. Z daleka widać było, że to co kiedyś było tynkiem, już go nie przypomina, bo prawie nic z niego nie zostało. Cały był pokryty nieładnymi rysunkami, dziwnymi hasłami namalowanymi kredą i farbą, oblano go jakimiś tajemniczymi płynami, jednymi słowy - wyglądał odstraszająco.
     - Widzę, że tobie też się nie podoba - odezwała się - nikomu się nie podoba. Tu mieszkam. To sierociniec im. św. Franciszka. 
     - Wygląda jak… rudera - Nie siliłem się nawet na kłamstwo, bo w końcu nie była ślepa.
     - Niezbyt wyszukane określenie, no i oczywiście wiem o tym, ale lepsze to od mieszkania na ulicy. Powiesz mi, co tu robisz i czemu masz ze sobą ten plecak?
     - W ogóle cię nie znam…
     - I wcale nie próbujesz udawać, że nie chcesz mi się wyżalić…
     - Jesteś okropna - bąknąłem.
     - Wiem, ale tam, gdzie mieszkam mili ludzie już dawno zostali zjedzeni - powiedziała sucho.
     - Zjedzeni? - Nie do końca rozumiałem, co chciała powiedzieć, ale miałem nadzieję, że tak tylko się teraz mówi.
     - Jesteś aż tak głupi? Jeśli mieszkasz tam gdzie ja, musisz pilnować tyłka nawet jeśli śpisz, bo jeśli nie, to już go nie masz.
     - Mam nie pytać dalej, prawda?
     - Tak, powinieneś się po prostu domyślić. No, skoro już wymieniliśmy złośliwości, to może zaczniesz gadać, bo robię się ciekawa.
     - A skąd mam wiedzieć, że nie powiesz nikomu?
     - Powinieneś mieć świadomość, że w całym stanie nikogo nie obchodzi to, co chcesz mi powiedzieć.
     - Czyli ciebie też?
     - No, poza mną. Mogłeś się togo domyślić… Zaczniesz gadać czy mam sobie już iść?
     - Tylko nie mów…
     - Nikomu. Wiem już - uśmiechnęła się.
     - No bo, ja szukam przyjaciela, bo on wyjechał do Carson City.
     - To nie prościej byłoby poprosić matkę, albo ojca, żeby cię zawieźli? A nie leźć tam na piechotę, skoro i tak wiesz, że nigdy nie zajdziesz, zgrywasz pieprzonego bohatera?
     - Ja już nie mam taty, a matka ma kogoś innego i woli go ode mnie - powiedziałem stanowczo.
     - Przepraszam. - Widać było, że trochę się zmieszała, bo doszło doszła do wniosku, że nie powinna się ze mnie naśmiewać. Dobrze jej tak.
     - Oni piją. Nie zajmują się mną, więc to tak, jakbym nie miał też matki.
     - Więc moi też nie żyją. Sukinsyny.
     - Chyba nie powinnaś ich tak nazywać. To i tak twoi rodzice, ja mojej matki tak nie nazywam. Poza tym, to gdyby nie oni, to by cię tu nie było.
     - I właśnie tego nigdy im nie wybaczę. Nigdy. I nie próbuj nawet pieprzyć mi tu żadnych mądrości, bo nie wiesz co znoszę - powiedziała nie patrząc mi w twarz.
     - Przepraszam. Nawet nie chciałem, tylko mi się głupio wyrwało.
     - Naprawdę idziesz na piechotę do Nevady? Nie robisz sobie żartów z głupiej złodziejki?
     - Nie jesteś głupia. - O złodziejstwie nawet nie śmiałem wspominać, bo oczywiście kradła, więc lepiej było, jeśli dałem jej możliwość domyślenia się tego, co chciałem powiedzieć.
     - Patrząc na ciebie, cały czas zastanawiam się czy ja też taka byłam, kiedy mój wiek określało się jedną cyfrą… Jesteś naiwny i naprawdę nie wiesz, co może cię czekać choćby za rogiem. Powiedziałam ci kilka słów i od razu tu ze mną wysiadłeś, a przecież mogłam nie być miłą i grzeczną dziewczyną.
     - No i nie jesteś ani miła, ani grzeczna, ani nie odpowiadasz na pytania i wcale nie starasz się ciągnąć jednego wątku, tylko skaczesz jak pokręcona.
     - Ty też, jesteśmy kwita. Poza tym, to muszę już lecieć, bo niestety nie mam nielimitowanego czasu na wycieczki poza mury budynku.
     Wyciągnęła rękę na pożegnanie, a ja ją uścisnąłem i bez słowa poszedłem włóczyć się po okolicy.
***
     Miasteczko, w którym się znalazłem wydawało się być mniejsze od małego Aberdeen.
     Byłem trochę zmieszany po rozmowie z tą dziewczyną bo wydawało mi się, że jej nie skończyliśmy, a chyba chciałem to zrobić.
     Przemknął koło mnie samochód, przez co podniosłem wzrok z chodnika i moim oczom ukazał się mały sklep po drugiej stronie ulicy, do którego postanowiłem wejść, bo zacząłem być głodny.
     - Dzień dobry - powiedziałem, przekraczając próg. Za ladą stała znudzona kobieta. Miała posępny wyraz twarzy i czytała jakąś gazetę leżącą przed nią, ale gdy usłyszała mój głos przez kilka sekund obdarzyła mnie spojrzeniem jej dużych i pięknych zielonych oczu.
     - Czy mogę prosić o mleko i jakieś ciastka? - spytałem, gdy podszedłem pod ladę.
     - A masz zamiar mi zapłacić? - nadal wpatrywała się w czasopismo - bo jeśli nie, to idź do koleżków i powiedz im, że już zbyt dobrze ich znam, żebym dała się nabrać na głupią sztuczkę z dzieciakiem, którego nie kojarzę. Jeśli przysyła cię Lane i jego banda, to po prosu wyjdź i daj mi skończyć ten cholerny artykuł - powiedziała prostując się i po raz drugi ukazując swoją twarz. Była starsza niż na początku pomyślałem, mogła mieć jakieś czterdzieści lat, a brzydki sweter tylko dodawał jej lat. Wyglądała na przybitą i tak znudzoną, że odechciewało mi się nawet jeść.
     - Nie znam żadnego Lane’a, proszę pani i mam pieniądze. Czy mogę teraz prosić o te ciastka i mleko?
     - Nie jesteś stąd, prawda? W sumie, to nieważne, jeśli masz pieniądze, to możesz być i nawet z Rosji, albo Pakistanu, choć nie wyglądasz - dodała. - Proszę, mleko i ciastka. Mogą być orzechowe?
     - Mogą, dziękuję.
     - Dziękuję też od biedy ujdzie, ale wolę pięć dolarów i siedemdziesiąt dwa centy. - Posłała mi krzywy uśmiech.
     Kiedy podałem jej pieniądze, popatrzyła na mnie i znów posłała mi uśmiech, ale tym razem bardziej szczery.
     - Dawno nie widziałam takiego cudu. Dzieciak chce zapłacić… Chyba pójdę do kościoła i padnę na kolana. Widać jednak jest jakaś przyszłość dla tego kraju.
     - Dowidzenia, dziękuję pani - powiedziałem odwracając się na pięcie, uprzednio wziąwszy zakup.
     - Ej, chłopcze, a ty nie jesteś trochę za mały, żeby uciekać z domu? - rzuciła, kiedy już miałem ją za plecami.

     - Ja nie mam domu, proszę pani.

II

     Teraz już nie ma szans na normalne życie. Kaczor Donald nagle posmutniał, Supermanowi zwiotczały mięśnie, a czarnych charakterów wciąż przybywa. Pani Agrippina usilnie próbuje doprowadzić mnie do normalnego życia, ale czy ja kiedykolwiek takie prowadziłem? Chociaż zależy, kto i jak rozumie to słowo.
     Ostatnio dużo czasu poświęcam na malowanie. Dave zawsze mówił, że idzie mi to lepiej niż jemu. Nigdy mu nie wierzyłem.
     Odkąd go nie ma, nie mogę poskromić chęci pójścia pod most i czekania, aż wyjdzie zza filara z okrzykiem "Mam cię Jim! twoja kolej, policz do dziesięciu i możesz szukać!".
     Teraz jeszcze siedzę w szkolnej ławce i słucham o skomplikowanej tajemnicy mnożenia i dzielenia, ale za niedługo już nie będę musiał tu przychodzić, bo w głowie zaczął kiełkować mi pewien plan.
     Po szkole miałem iść na obiad do pani Butterworth, ale pobiegłem do domu. Jak zwykle, powoli wszedłem drzwiami kuchennymi i ściągnąwszy buty chciałem cicho podejść do zlewu.
     Najpierw jednak - nie wiedzieć, czemu - wolno rozglądnąłem się po kuchni; w całym pomieszczeniu był koszmarny bałagan. W poustawianych niemal wszędzie, różnych naczyniach piętrzyły się niedopałki papierosów, a gdzieniegdzie widać było ślady po niedokładnie zmytych wymiocinach, zmieszanych z Bóg wie jeszcze czym.
     Nagle do głowy napłynęły mi wspomnienia, kiedy jeszcze mogłem zobaczyć pomarańczowe płytki, którymi były pokryte ściany, ale teraz nie wiadomo gdzie, ale po prostu zniknęły. Przypomniałem sobie, jak matka smarowała bułki masłem i dżemem, po czym podawała je mi i tacie, a następnie sama dosiadała się do nas i z uśmiechem wgryzała się w swoją. Miałem wtedy cztery lata i mimo to nadal doskonale pamiętam każdą chwilę, jaką z nim spędziłem, zanim zabrała go z sobą stara kostucha. Dziś wszystkie szafki miały pourywane fronty, a w nich rodzice wynajęli mieszkania wielu pająkom, które na dobre już się zadomowiły. Dawniej, jeszcze, kiedy tu przychodziłem, z nadzieją na zobaczenie gotującej matki i uśmiechniętego ojca, mogłem chociaż dojrzeć kolor podłogi, a teraz moim oczom ukazywały się jedynie śmieci i tona kurzu.
     Nie chcąc dalej rozdrapywać wspomnień z ojcem i rozglądać się po tym pomieszczeniu zabrałem się do tego, po co tu przyszedłem. Nogi same pociągnęły mnie tam, gdzie miałem iść.
     Nad zlewem stała doniczka z dawno ususzonym kwiatkiem niewiadomego dla mnie gatunku. Wyciągnąłem go razem z okropnie suchą ziemią i sięgnąłem na dno. Wiedziałem, że matka chowa tam pieniądze, dlatego moja dłoń od razu dotknęła miękkiego materiału. Chwytając zawiniątko momentalnie wsadziłem je do kieszeni i łapiąc buty wymknąłem się tą samą drogą, którą się tu dostałem.
     Gdy już wyszedłem dopadło mnie lamentowanie sumienia: To kradzież Jimmy! KRADZIEŻ! Oddaj, co nie twoje! Dobrze wiedziałem, na co oni by je wydali, więc bez problemu zdusiłem to małe powstanie i poszedłem do domu mojej sąsiadki.                                
     Resztki wstydu, jakie próbowało mi wmusić to cholerne sumienie wzięły górę nad logiką i kazały przeskoczyć niezbyt wysokie ogrodzenie jej posesji, zamiast po prostu wejść przez furtkę.
     Nie zdążyłem nawet dobrze pomyśleć, a już oddałem skok. Moja głupota momentalnie została nagrodzona paraliżującym bólem, bo oczywiście jako rasowy łamaga zapomniałem zgiąć nogi w kolanach i na dodatek wylądowałem na całych stopach. Uczucie, które rozeszło mi się po całym ciele wniknęło we wszystkie kości i tkanki jakie miałem. Zwykle nazywa się je diabelnym bólem, ale moim zdaniem to zbyt łaskawe określenie. Mimo wszystko nie dałem mu się powalić na ziemię. Lekko kuśtykając, powoli wszedłem po dobrze znanych mi dziesięciu stopniach i otworzyłem drzwi.
     - Jimmy? To ty, skarbie?
     - Tak!
     - Chodź do kuchni, mam coś dla ciebie.
     Szybko, nie, błyskawicznie pojawiłem się we wskazanym pomieszczeniu. Nawet nie zwracałem już uwagi na protestujące nogi. Pani Butterworth wyciągała ku mnie kopertę.
     TAK! To na pewno był list od Niego, bo cóżby innego!?
     Niemal roztargałem ją jak dzikie zwierzęta, które często oglądałem w telewizji, przy czym zaciąłem się ostrym krańcem koperty i po chwili dostałem się do środka.

,,Cześć STARY! Ojciec wreszcie pozwolił mi do Ciebie napisać. Nowa szkoła nie jest do dupy, ale mogłoby być lepiej. Ojciec często zabiera mnie nad pobliskie zamulone jezioro i obgadujemy faceta matki. Wstyd mi się przyznać, ale nie rozumiem wszystkiego, co mówi, ale mimo to i tak mu wtóruję. On się do tego nie przyzna, ale nadal chce z nią być. Dziwne, ale przecież już nie są razem, więc mogą robić tak głupie rzeczy, na jakiem tylko przyjdzie im ochota. Sam nie wiem, czemu dokładnie go zostawiła, ale mam to głęboko w dupie, tam, gdzie ona chyba ma nas. Jeśli chodzi o plastykę to teraz mam pod górkę, bo uczymy się tylko jakichś wiadomości. Bardzo chciałbym się z tobą zobaczyć i polenić się pod mostem, razem z Kaczorem i Goffy'iem. Odpisz Jimmy, czekam.”

     Adres zwrotny który widniał na kopercie wcale mnie nie ucieszył, bo wiedziałem, że to trochę dalej niż do Montesano.
     Carson City Nevada Seat Power Street 203

     Nie miałem na tyle odwagi, żeby zaczekać do jutra i opowiedzieć pani Agrippinie o moich planach, które rodziły mi się w głowie. Odwodziłaby mnie od nich, a ja dobrze wiedziałem, czego chcę. Chciałem odnaleźć Dave'a, a o konsekwencjach musiałem całkowicie zapomnieć. Jak całkowity tchórz zastawię jej list, ale zrobię to dopiero jutro. Rano, kiedy jeszcze będzie spała, a ja będę miał iść do szkoły.
     Dziś ostatni raz położę się spać w pokoju Jen i ostatni raz ucałuję moją lepszą mamę na dobranoc.
     To takie śmieszne, jeszcze tydzień temu plułem na Jennifer, że opuściła matkę i zarzekałem się, że ja nigdy bym tego nie zrobił, a dziś postanowiłem, że zostawię ja samą i co najśmieszniejsze - jestem gorszy od jej córki, bo ja nawet się z nią nie pożegnam.
     
***
     Kiedy już się obudziłem, od razu zerwałem się na równie nogi, po czym złapałem kartkę i długopis, które przygotowałem sobie wieczorem. Chciałem sklecić ten list jeszcze przed zaśnięciem, ale ledwie dotknąłem długopisu, a łzy polały mi się jak z kranu i musiałem wypłakać się w poduszkę.
     Teraz, kiedy nie było już we mnie ani kropli wody szybko nakreśliłem to, co przyszło mi do głowy.

,,Dziękuję za wszystko, co Pani dla mnie zrobiła. Nigdy nie zapomnę o dobroci mojej lepszej mamy. Proszę, aby Pani mnie nie szukała, bo i tak ucieknę znowu. Jeszcze raz serdecznie dziękuję za troskliwą opiekę. Kiedyś jeszcze na pewno panią odwiedzę, ale na razie po prostu muszę iść. Jimmy”

     Szybko położyłem list na kuchennym stole i wyszedłem przez okno. 

***
     Zamiast iść do szkoły, skręciłem do domu. Było jeszcze dość ciemno, więc nie musiałem obawiać się, że ktoś mnie zauważy. Nie miałem ochoty na spotkanie z rodzicami, więc zanim wszedłem do domu trochę zwolniłem tempo i znowu zacząłem się rozglądać po posesji; wszystkie kwiatki ususzone lub wykopane - to pewnie jego robota - ganek stojący niedaleko tego domu miał połamany dach i zdartą farbę, a sucha trawa pod moimi stopami dawała wrażenie chodzenia po płatkach kukurydzianych.
     Nie chciałem dłużej na to patrzeć, więc cicho wszedłem do domu.
     Tradycyjnie zdjąłem buty i poszedłem na górę, następnie wziąłem z rozlatującej się szafy duży plecak, który kiedyś znalazłem i wpakowałem do niego trochę ubrań i kilka komiksów. Schodząc na dół za bardzo się pospieszyłem i zjechałem na tyłku z kilku ostatnich stopni.
     Z pobojowiska służącego kiedyś za salon dobiegły mnie dźwięki dwóch kroków i jakieś dziwne chrząknięcia. Serce zsunęło mi się pod żołądek i niemal przestało uderzać. Zobaczyłem mamę... Matkę.
     - Co tu robisz? - Wydawała się jak najbardziej trzeźwa, a poza tym była kompletnie ubrana, miała czyste włosy i... wyglądała jak normalna matka.
     - Przyszedłem po rzeczy, bo jadę na wycieczkę. - Pod wpływem impulsu powiedziałem byle co.
     - Aha. To jedź. Na długo? - Od kiedy mam... tka się mną interesuje?
     - Na kilka tygodni.
     - Spakowałeś tyle ubrań, żeby ci starczyło?
     - Tak, mam wszystko. - Co się z nią dzieje?
     - To dobrze. Miłej zabawy, synku. - Podeszła i przytuliła mnie. Nie robiła tak odkąd... odkąd nie ma taty.
     - Cześć, muszę iść, bo mam mało czasu.
     - Idź, muszę się napić, słabo się czuję. - Matka, jaką znam chyba powróciła.
     - To od picia.
     - A ty znowu zaczynasz?! Ile ty masz lat, żeby mnie pouczać? Zmiataj na tę cholerną wycieczkę! - Wtedy już wszystko wróciło do normy. Dobrze, bo zaczynało mi jej być szkoda. Ubrałem szybko buty i pobiegłem przed siebie. 

I

     Ale może od początku. Nazywam się Jim Young i mam siedem lat. Moja niezbyt ciekawa historia rozgrywa się w Aberdeen w stanie Waszyngton. Rodzice piją na umór, a ja jakoś muszę sobie radzić sam. W szkole z powodu tego, jak wyglądam nie mam żadnych kolegów, poza jednym. Nazywa się David Carlson. Oboje jesteśmy do reszty pochłonięci rysowaniem. I nie, nie lubimy motocykli. Chodzimy razem do jednej klasy i codziennie spotykamy się pod mostem, który dzieli nasze ulice, tak więc i tym razem zmierzałem na umówione spotkanie.
     Kiedy dostatecznie oddaliłem się od t e g o miejsca, zacząłem biec. Już po zaledwie kilku minutach byłem pod mostem. Od razu rzuciłem plecak pod jedną z podpór i zacząłem rozglądać się za przyjacielem.
      - Daaaaave! - Nie mogłem go znaleźć, więc krzyknąłem i ponowiłem rozglądanie się. Dalej go nie widzę - Daaaave! - zawołałem znowu, ale jego wciąż nie było. Pełen nadziei, że i on się ode mnie nie odwrócił, poszedłem go szukać.
     Patrzyłem za każdą z podpór, za każdym krzakiem czy kamieniem, ale jego nigdzie nie było. Poczułem, że w kącikach oczu gromadzą się mi łzy, dlatego pozwoliłem im swobodnie płynąć, w końcu nikt nie widział. Nie było mi w ogóle wstyd, chłopak mojej matki nazywał mnie dziewczynką, od kiedy tylko wprowadził się do nas po śmierci taty.
     Ciągle pociągając nosem i ocierając z twarzy małe słone kropelki poszedłem po plecak z zamiarem powrotu.
     Po kilku krokach w stronę miejsca gdzie zazwyczaj siedzieliśmy i gdzie teraz czekały na mnie moje komiksy, zorientowałem się, że nawet nie miałem gdzie iść, więc lepiej żebym został z moimi kolorowymi kumplami.
     Wyciągnąłem najnowszy komiks o przygodach Kaczora Donalda, którym miałem pochwalić się przed Dave’m i zacząłem wertować kartki. Dostałem go od pani Butterworth, mojej sąsiadki - najmilszej kobiety jaka istnieje. Bardzo często u niej mieszkałem, gdy w domu było niebezpiecznie. Mógłbym przecież iść do niej, ale pewnie dalej jest na jednym z tych spotkań baptystów, na które tak chętnie chodziła.
     Zacząłem się bujać na stercie kamieni służącej mi zawsze za krzesełko i skupiłem się na literkach.

Śniadanie gotowe - powiedział Dyzio.
Ale wujka Donalda jeszcze nie ma - zaoponował Zyzio.
(poszli do pokoju wujka)
Tak jak myślałem! Znowu zasnął - wyszeptał Dyzio. (podeszli do jego łóżka)
WUUJKU DONAAALDZIE! - krzyknęli obydwoje.
Zzz - kaczor nadal spał.
Wstawaj wujku - szturchnął Donalda Zyzio.
Zzz - nie dawał za wygraną.
(obydwa kaczątka wskoczyły na łóżko wuja i zaczęły skakać)
- Wstawaj wujku, wstawaj wujku, wstawaj wujku!! WSTAWAJ! - krzyczeli

     Nagle siedzisko przekrzywiło się trochę za bardzo i mocno łupnąłem o twardy grunt. 
     - Aua - szepnąłem prawie bezgłośnie i rozglądnąwszy się za komiksem, zobaczyłem, że leży kilka metrów ode mnie. Chwiejnie poniosłem się na nogi i popatrzyłem na zniszczone krzesełko. Każdy kamyk był osobno, a pod tym, który był uprzednio na samym dole coś leżało. Okazała się być to mała żółta koperta podpisana moim nazwiskiem.

Nie będzie mnie już na spotkaniach pod mostem, 
bo rodzice się nienawidzą i matka chce się mnie i ojca pozbyć z domu...  Wyjeżdżamy
David  
             
     Teraz do płaczu dołączyły drgawki i poczucie samotności. Poszedłem po komiks i razem z krótkim liścikiem byle jak wsadziłem go do plecaka.
     Muszę iść do pani Butterworth, może jednak będzie już w domu, nie chcę spędzić tu nocy... koniec końców tylko ona mnie rozumie. Teraz już tylko ona.

***
     Jeszcze nigdy droga powrotna nie zajęła mi tyle czasu. Teraz było już prawie całkiem ciemno. Zwykle pokonywałem ją w pięć minut, a tym razem przeciągnęła się aż do trzydziestu.
     Kiedy już wszedłem na posesję pani Butterworth powoli powlokłem się do drzwi. Zazwyczaj przeskakiwałem po dwa stopnie, żeby dostać się do nich, ale teraz stawałem na każdy z dziesięciu. Również nietypowe było to, że zadzwoniłem zamiast wejść od razu. Kilka świergotów dzwonka we wnętrzu domu doleciało do moich uszu, po czym spodziewałem się zobaczyć pomiędzy futryną a drzwiami uśmiechniętą buzię mojej sąsiadki. 
     Minęło dziesięć minut, a ona nie otwierała. Pewnie jeszcze nie ma jej w domu. Usiadłem na ostatnim stopniu, na tym, na którym wcześniej stałem i oparłem prawy policzek na zwiniętej w piąstkę dłoni.
     Po jakimś - ważne że długim - czasie zobaczyłem, że pani Agrippina Butterworth idzie w moją stronę. Pokaźne policzki kobiety były delikatnie umalowane na różowo, a niebieskie tęczówki kontrastowały z pomarańczowym cieniem do oczu na jej powiekach. Siwawe już włosy wychodziły spod żółtego kapelusza z kolorowym motylem, który nosiła na głowie, a jej ciało wbite było w z reguły elegancki kostium koloru podobnego do barwy kapelusza. Guziki białej bluzki wystającej spod żakietu niedługo miały zakończyć swój żywot wspólnie z materiałem ubrania, a czarne mokasyny na niskim obcasie za kilka chwil zamierzały pożegnać się z podeszwą. Kiedy tylko mnie zobaczyła usłyszałem jej głos:
     - Jimmy, dziecko, długo tu siedzisz?
     - Nie wiem. Tak trochę. - Już mi chyba ciało przyrosło do schodka.
     - Chodź do domu. Upiekłam twoje ciasteczka.
     - Mhm. - Właśnie zdałem sobie sprawę, jak bardzo jestem głodny.
Pomogła mi wstać i otworzyła drzwi.     
     Moją twarz owiał znany mi na wylot zapach jej domu. Mięta z maliną. Pani Agrippina robiła konfitury niemal cały rok, więc ta woń zmieniała się tylko wtedy, gdy używała kolejnego rodzaju owoców.
     - Siadaj kochaniuteńki i poczekaj chwilę. - Poszła ściągnąć żakiet, po czym zniknęła w kuchni. 
     Skubałem kciuk prawej ręki palcem wskazującym drugiej i czekałem. Po chwili moja sąsiadka, jak zwykle uczynna i dobrze wychowana w dzieciństwie, spełniła swoją obietnicę i postawiła przede mną miskę pełną ciastek i nie obiecaną wcześniej szklankę mleka.
     - Jedz, mały.
     - Dziękuję.
     - Dzisiaj, jak chcesz, to też możesz u mnie nocować - powiedziała patrząc jak jem.
      Przełknąłem i odpowiedziałem:
     - Dziękuję pani. Tak, dzisiaj też zostanę, bo byłem po szkole w domu po komiks i oni znowu byli całkowicie pijani - zaczął łamać mi się głos już na samą myśl o mówieniu o tym liściku, więc urwałem.
     - Wiem mały, ale bez niczyjej pomocy to się nie zmieni, a wiesz, że oni jej odmawiają. Powiedz mi od razu, co się tak na prawdę stało, bo słyszę, że zaraz będę musiała dać ci kilka chusteczek, a do tego, co robią twoi rodzice dobrze wiem, że przywykłeś.
     Nawet nie myślałem kłamać. W końcu komuś muszę to powiedzieć, a skoro rozszyfrowała tą małą mistyfikację to lepszego momentu już nie będzie.
     - Bo jak poszedłem pod most pobawić się z Dave’m, to on nie przyszedł i zostawił mi kartkę, że jego rodzice się nienawidzą i jedzie gdzieś z ojcem - musiałem ukryć twarz w dłoniach, bo zacząłem płakać. 
     - Nie płacz Jimmy, nic na to nie poradzę. - Przytuliła mnie na chwilkę - Może pooglądamy telewizję? Na pewno znajdziemy coś ciekawego, uspokoisz się trochę…
     - Dobrze. Może będzie coś o Afryce, jak ostatnio? - Miała rację, powinniśmy coś porobić zanim położę się spać, bo myśli będą dręczyły mnie przez całą noc i nie zmrużę oczu.
     - Tak, możesz dokończyć w salonie, ale nie nakrusz. - Pozwoliła mi zjeść ciastka przed telewizorem jeszcze zanim zdążyłem pomyśleć o tym, żeby o to zapytać. Kochana kobieta.

***
     Gdy się obudziłem było już dość późno, ale pani Agrippina nadal patrzyła w ekran.
Jedyne, co pamiętam, to to, że nie dojadłem ciastek i to, że oglądaliśmy jakiś sticom z Danem Frazerem.
     Kiedy zobaczyła, że już nie śpię wyłączyła telewizor.
     - Jest już po jedenastej, a ty nie odrobiłeś lekcji – powiedziała rzeczowo.
     - Wiem, ale i tak nie mam wiele do zrobienia. Naprawdę.
     - Więc idź do góry, pokój Jennifer jest otwarty.
     - Stało się coś, proszę pani? – spytałem, bo jej humor był nie do poznania z tym, jaki miała jeszcze po południu.
     - Nie. Oczywiście, że nie. Idź i połóż się jeszcze raz. Na pewno zaśniesz… Kochaniuteńki. – Czyli coś się stało. Pani Agrippina nigdy mnie nie wyganiała na górę. Zawsze prosiła, żebym poszedł spać i dawała mi buziaka na dobranoc. Zachowywała się jak kochana mama, a teraz była oschła jak kobieta mieszkająca za ogrodzeniem.

***
     Poszedłem na górę, jak kazała i skręciłem do pokoju Jen. Kilka lat temu wyjechała ona razem z mężczyzną o nazwisku Matthias Lehrmann do Niemiec i tam za niego wyszła. Dla Pani Agrippiny to był mocny cios, bo była bardzo przywiązana do córki, a jej męża szczerze nie lubiła; uważała, że jest zbyt niedojrzały i nieodpowiedzialny.
     Gdy wszedłem już do pokoju Jennifer jak zwykle uderzył mnie poziom porządku, jaki jej matka w nim utrzymywała. Wszystkie pamiątki, nagrody za osiągnięcia sportowe, dyplomy, figurki, zdjęcia i płyty były idealnie wypolerowane, tak, że ich powierzchni nie było ani pyłka kurzu. Ilekroć tu nocowałem, było mi bardzo żal pani Butterworth, bo skoro nawet ja widziałem, jak bardzo tęskni za swoją jedyną córką, to każdy powinien to widzieć. Ona szczególnie, więc nie powinna jej opuszczać. Gdybym ja miał taką mamę, to na pewno bym jej nigdy nie zostawił samej, a już na pewno bym jej nie zdradził z osobą, której nie akceptowała.
     Kiedy myśli o pani Agrippinie i jej rodzinie zaczęły mi się rozrzedzać zaczęły je zastępować te o Davidzie. Zastanawiałem się, dlaczego jego matka taka jest, dlaczego tylko pani Agrippina jest taka dobra, a pani Carlson i moja mama myślą tylko o sobie.
     Przez jeszcze kilkanaście minut mój mózg skutecznie podsyłał mi tematy do rozważania, które odwodziły mnie od zmuszania się do ponownego zaśnięcia i czegoś jeszcze.
     Gdy dotarło do mnie, że jednak wcale nie miałem zamiaru iść spać, zorientowałem się, że powinienem pójść do Dave’a i z nim pogadać, dowiedzieć się więcej.
     Odczekałem jakiś czas, aż światło w pokoju pani Agrippiny zgaśnie i powoli wyszedłem z domu. Przez okno w kuchni oczywiście, bo nie wiem gdzie trzymała klucz od drzwi frontowych, ani tylnich.
     Po wyjściu na dwór rozglądnąłem się po okolicy i najszybciej jak mogłem pobiegłem w stronę domu mojego jedynego przyjaciela, równocześnie rozpędzając czarne scenariusze dotyczące naszego spotkania, które przychodziły mi do głowy jeden za drugim.
     Kiedy tam dobiegłem, w żadnym z okien nie paliło się światło. Doskonale wiedziałem, gdzie jest jego pokój i w kilka sekund znalazłem się pod nim. Najgorsze było to, że nie wiedziałem, co robić, żeby go obudzić, a nie wybić mu okna, ani nie postawić na nogi jego rodziców.
     Po krótkim zastanowieniu wziąłem trochę ziemi i rzuciłem w jego okno. Dwukrotnie. Nie musiałem długo czekać, bo on jakby się mnie spodziewał i wyszedł kompletnie ubrany. Swoim oknem, oczywiście.
     - Cześć Jimmy, wiedziałem, że przyjdziesz. Chodźmy, musimy porozmawiać, bo za niedługo mnie tu już nie będzie,
     Bez słowa ruszyłem za nim w miejsce, które kochałem bardziej od własnego domu.

***
     Kiedy dobiegliśmy pod most, od razu usiedliśmy na starych, spróchniałych deskach obok kamieni, na których zwykle siadaliśmy i Dave zaczął mówić:
     - Słuchaj, bo tu chodzi o to, że rodzice się nienawidzą. Nienawidzą mnie i woleliby, żebym się nie urodził. Rozwiedli się, bo ojciec za mało zarabia, a matka w ogóle go nie kocha i ma jakiegoś innego głupka na posyłki. Stary chce, żebyśmy wyjechali za dwie godziny, a najgorsze jest to, że nie wiem, gdzie ma zamiar teraz mieszkać - oznajmił łamiącym się i dodatkowo przepełnionym goryczą głosem.
     - Nie chcę żebyś jechał! - Zabrzmiało to tak okropnie dziecinnie, że aż zrobiło mi się wstyd.
     - Na pewno jeszcze się zobaczymy, Jimmy. Na pewno jeszcze tu wrócę, w końcu muszę odwiedzić matkę, bo w końcu jej to obiecałem…
     - A szkoła? Będziesz chodził gdzie indziej?
     - Nie wiem, ale nie chcę. Ojciec pewnie myśli o przeprowadzce gdzieś daleko, może nawet do innego stanu, więc pewnie znajdzie mi inną szkołę. Jimmy, uszczyp mnie, bo nie chcę się rozpłakać - A był tego bardzo bliski.
     Nie spełniłem jego prośby, bo nie mogłem się ruszyć. Oto była chwila, w której zawalił mi się świat, a jedyne, na co umiałem się zdobyć, to dwa nędzne i bezuczuciowe zdania:

     - Chyba lepiej idź do domu. W końcu niedługo wyjeżdżacie. - I jak tchórz uciekłem nie wysłuchawszy nawet jego odpowiedzi.

PROLOG

     Jak co dzień, po szkole pobiegłem do d o m u. Kiedy byłem juz na tyle blisko, że mógł mnie zobaczyć ktoś z zewnątrz, dałem nura za żywopłot. Skulony, po cichu podszedłem do drzwi kuchennych i niemal bezgłośnie je otworzyłem. Powoli wepchnąłem głowę między nie a obdrapaną futrynę i przywitała mnie cisza, o którą prosiłem po drodze każdego boga jakiego znam.
     Na kanapie leżała moja matka, a na podłodze ojczym. Koło nich jak zwykle piętrzyły się puste butelki. Obydwoje byli tak pijani, że nawet na odległość kilku metrów czuć było ten dobrze znany mi smród alkoholu.
     Ściągnąłem buty i wziąłem je w ręce. Najciszej jak mogłem poszedłem brudnymi schodami na górę, do mojego pokoju. Jeszcze tam nie byli. Świetnie. Zgarnąłem szybko kilka komiksów i włożyłem je pod pachę. Teraz droga powrotna.
     Powoli i delikatnie stąpałem po każdym z obtartych stopni. W końcu się udało. Z wprawą zawodowego włamywacza, bezgłośnie poszedłem do kuchni, założyłem buty i opuściłem budynek, który powinienem nazywać domem, choć nim dla mnie nie był.